Tomasz Lis krytykuje dziennikarzy z „Rzeczpospolitej", którzy krytykują swojego wydawcę, ale biorą od niego pieniądze

Niektórzy dziennikarze Rzeczpospolitej (...) „zgarniają gotówkę Hajdarowicza do niepokornego portfela i gardłują, że Hajdarowicz to menda" - pisze Tomasz Lis

Rzadko piszę ostatnio o dziennikarstwie, ale temat podjęty przez Tomasza Lisa, redaktora naczelnego „Newsweeka", jest na tyle ciekawy, że zainspirował mnie do tego wpisu. Lis napisał wczoraj w portalu natemat.pl tekst pod prowokacyjnym tytułem: „Karnowscy, Lisicki, Wildstein, Zaremba - macie jaja?". Jego tematem są  dziennikarze „Rzeczpospolitej", którzy ostro krytykują właściciela gazety, ale jednocześnie, jak gdyby nigdy nic, biorą od niego wynagrodzenie. 

Lis nie po raz pierwszy mówi głośno, to co inni myślą cichoJak się okazuje, to co jest niemożliwe w przypadku ciastka (nie można mieć ciastka i zjeść ciastko), okazuje się możliwe w przypadku dziennikarzy.  
„Od ponad dwóch tygodni podwładni pana Grzegorza Hajdarowicza, właściciela Rzeczpospolitej, testują swego przełożonego. Podwładni pana Hajdarowicza chcą brać pieniądze od pana Hajdarowicza, ale jednocześnie rżną dziewice orleańskie i rycerzy wolnego słowa. Zgarniają gotówkę Hajdarowicza do niepokornego portfela i gardłują, że Hajdarowicz to menda. Od kogoś takiego bierzecie pieniądze, panowie niepokorni?" - pyta Tomasz Lis. 

Pod koniec października 2012 r.,  „Rzeczpospolita" opublikowała artykuł, którego autor, Cezary Gmyz, utrzymywał, że we wraku tupolewa, który rozbił się pod Smoleńskiem 10 kwietnia 2010 r. znaleziono ślady trotylu i nitrogliceryny. Prokuratura wojskowa zaprzeczyła tym informacjom. Właściciel „Rzeczpospolitej" uznał, że artykuł był nierzetelny i zwolnił jego autora, redaktora naczelnego Tomasza Wróblewskiego, zastępcę redaktora naczelnego Bartosza Marczuka i kierownika działu krajowego Mariusza Staniszewskiego. Te zwolnienia wywołały falę krytyk pod adresem wydawcy i o tym właśnie pisze Tomasz Lis.

Jeśli dziennikarze nie zgadzają się z polityką wlaściciela tytułu, w którym pracują, powinni odejść, by być w zgodzie ze swoim sumieniem - to jedna z podstawowych zasad obowiązujących w branży dziennikarskiej w krajach demokratycznych. 

Kiedy w 2006 r., włoska grupa Mondadori kupiła Emap France, która wydawała 43 magazyny (w tym „Sciences et Vie" i „Closer"), aż 160 z 1300 dziennikarzy zdecydowało o odejściu. Zrobili to bez dąsów i rwania szat, bez oszczerstw w kunkurencyjnych tytułach pod adresem Mondadori i bez nadymanych sofizmatów. Po prostu odeszli z pracy na własne życzenie po tym jak zmienił się właściciel, powołując się na klauzulę sumienia. 

We Francji, ze względu na status zawodu zaufania społecznego, jaki posiada dziennikarstwo, Kodeks Pracy daje dziennikarzom (nie lekarzom i aptekarzom) prawo do skorzystania z klauzuli sumienia (art. L 761.7).  Klauzula ta jest formalnie uzasadniona w przypadku, gdy następuje „radykalna zmiana" w charakterze, lub polityce gazety, „radykalna zmiana", która uderza w honor, reputację, przekonania lub „moralne interesy" dziennikarza. Dziennikarz, który powołuje się na klauzulę sumienia może odejść z pracy z dnia na dzień, a jego pracodawca jest formalnie zobowiązany do wypłacenia mu odprawy. 

Dlaczego u nas nie ma klauzuli sumienia dla dziennikarzy? Prawdopodobnie z tych samych powodów, dla których ciągle istnieje ustawowy obowiązek autoryzacji, skandaliczna pozostałość po epoce komunizmu

Polskie dziennikarstwo cierpi na grzechy młodości. Zamiast walczyć o swoje prawa (The Economy, stupid!), niektórzy dziennikarze i stowarzyszenia dziennikarzy wolą walczyć, pod płaszczykiem dziennikarstwa, o ideologie polityków, których, zgodnie z etyką zawodową, powinni kontrolować. Czy nie zdają sobie sprawy, że deprecjonują zawód dziennikarza? 

Komentarze