W „Rzeczpospolitej" ukazał sie wczoraj artykuł pt. „Odpowiedzialność za cytat", w którym autorka broni konieczności autoryzacji przez dziennikarza cytowanej dosłownie wypowiedzi. „Trudno zanegować w ogóle instytucję autoryzacji, powinna zostać, choć co najmniej znowelizowana", pisze Ewa Nowińska, prof. dr hab. Instytutu Prawa Własności Intelektualnej Wydziału Zarządzania i Komunikacji Społecznej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Nowelizacją miałby zostać objęty zapis o karze grzywny lub ograniczenia wolności w przypadku odmowy autoryzacji.
Trudno zgodzić z tą karkołomną tezą, której autorka zresztą nie uzasadnia, bo i uzasadnić nie może. Autoryzacja jest bowiem pozostałościa z poprzedniej epoki i razem z tą epoką powinna odejść do lamusa historii. Komuniści wymyślili ją jako sposób na kontrolowanie swoich mediów. Komunistów już nie ma, ale ustawa jeszcze straszy.
Na dodatek, ma chyba całkiem spore grono zwolenników. Nie do końca mają oni pojęcie o mediach, nie rozumieją mechanizmów ich funkcjonowania w demokratycznym państwie, nie pojmują na czym polega praca dziennikarzy, których mylą z paparazzi, natomiast czynnie włączają się w teoretyczne debaty i dywagacje na ten temat. Słychać teoretyków dziennikarstwa, nie dziennikarzy.
Autoryzacja jest świadectwem cywilizacyjnego opóźnienia Polski i niemocy polskiego środowiska dziennikarskiego, które nie potrafiło stworzyć skutecznego lobby, by bronić własnego interesu. Przepis-dinozaur to również świadectwo niewiary w odpowiedzialność dziennikarzy.
Rozmówcy dziennikarzy często wykorzystują zapis o autoryzacji do cenzurowania własnych wypowiedzi. Bez żenady wycinają co ciekawsze „smaczki", ulepszają fakty, kolorują rzeczywistość.
W rezultacie, zamiast pisać nowy tekst, dziennikarz traci czas na autoryzację wypowiedzi osób, które zgadzając się na rozmowę z dziennikarzem, zgadzają się już de facto na upublicznienie swoich słów.
Autoryzacja sprawia, iż dziennikarz staje się zależny od swoich rozmówców. Jego teksty tracą nieraz na jakości w wyniku „wygładzania". Tracą dziennikarze, pracodawcy i czytelnicy.
Można wysłać do autoryzacji np. wywiad z osobami piastującymi ważne funkcje, np. prezydent, premier, ministrowie, dyplomaci. Słowa przez nich wypowiedziane mogą mieć poważne konsekwencje, np. wypowiedź ministra gospodarki może wywołać groźbę odpływu inwestycji zagranicznych lub spadek indeksu giełdowego.
Można wysłać tekst do konsultacji (nie do autoryzacji!) do specjalisty np. od cybernetyki kwantowej (by uprzejmie sprawdził, czy dziennikarz nie pomylił trudnych pojęć) czy do historyka (by sprawdził czy autor nie pogubił się w datach).
Nie widzę natomiast żadnego sensu w wysyłaniu tekstów do autoryzacji do wędkarzy na muszkę (z całym szacunkiem dla ich pasji), do menedżerów czy analityków.
To nie ustawa, to dziennikarz powienien decydować o tym czy, kiedy i jak zechce skonsultować całość lub część swojego tekstu ze swoimi rozmówcami. To kwestia wyczucia i odpowiedzialności każdego z nas.
Wierzę w indywidualną odpowiedzialność dziennikarzy.
> Co mówią na ten temat prawnicy
> Jak to robią w innych krajach
Tag: Media Prasa
Trudno zgodzić z tą karkołomną tezą, której autorka zresztą nie uzasadnia, bo i uzasadnić nie może. Autoryzacja jest bowiem pozostałościa z poprzedniej epoki i razem z tą epoką powinna odejść do lamusa historii. Komuniści wymyślili ją jako sposób na kontrolowanie swoich mediów. Komunistów już nie ma, ale ustawa jeszcze straszy.
Na dodatek, ma chyba całkiem spore grono zwolenników. Nie do końca mają oni pojęcie o mediach, nie rozumieją mechanizmów ich funkcjonowania w demokratycznym państwie, nie pojmują na czym polega praca dziennikarzy, których mylą z paparazzi, natomiast czynnie włączają się w teoretyczne debaty i dywagacje na ten temat. Słychać teoretyków dziennikarstwa, nie dziennikarzy.
Autoryzacja jest świadectwem cywilizacyjnego opóźnienia Polski i niemocy polskiego środowiska dziennikarskiego, które nie potrafiło stworzyć skutecznego lobby, by bronić własnego interesu. Przepis-dinozaur to również świadectwo niewiary w odpowiedzialność dziennikarzy.
Rozmówcy dziennikarzy często wykorzystują zapis o autoryzacji do cenzurowania własnych wypowiedzi. Bez żenady wycinają co ciekawsze „smaczki", ulepszają fakty, kolorują rzeczywistość.
W rezultacie, zamiast pisać nowy tekst, dziennikarz traci czas na autoryzację wypowiedzi osób, które zgadzając się na rozmowę z dziennikarzem, zgadzają się już de facto na upublicznienie swoich słów.
Autoryzacja sprawia, iż dziennikarz staje się zależny od swoich rozmówców. Jego teksty tracą nieraz na jakości w wyniku „wygładzania". Tracą dziennikarze, pracodawcy i czytelnicy.
Można wysłać do autoryzacji np. wywiad z osobami piastującymi ważne funkcje, np. prezydent, premier, ministrowie, dyplomaci. Słowa przez nich wypowiedziane mogą mieć poważne konsekwencje, np. wypowiedź ministra gospodarki może wywołać groźbę odpływu inwestycji zagranicznych lub spadek indeksu giełdowego.
Można wysłać tekst do konsultacji (nie do autoryzacji!) do specjalisty np. od cybernetyki kwantowej (by uprzejmie sprawdził, czy dziennikarz nie pomylił trudnych pojęć) czy do historyka (by sprawdził czy autor nie pogubił się w datach).
Nie widzę natomiast żadnego sensu w wysyłaniu tekstów do autoryzacji do wędkarzy na muszkę (z całym szacunkiem dla ich pasji), do menedżerów czy analityków.
To nie ustawa, to dziennikarz powienien decydować o tym czy, kiedy i jak zechce skonsultować całość lub część swojego tekstu ze swoimi rozmówcami. To kwestia wyczucia i odpowiedzialności każdego z nas.
Wierzę w indywidualną odpowiedzialność dziennikarzy.
> Co mówią na ten temat prawnicy
„Autoryzacja nie służy rzeczywistej trosce o prawa czytelnika-obywatela. To są tylko pozory, a ustawa powstała w czasach, kiedy na pewno nie chodziło o dobro obywatela. Absurdem jest tu karanie dziennikarzy grzywną lub ograniczeniem wolności. Myślę, że autoryzacja powinna zostać zlikwidowana. To jest wyłączna sprawa odpowiedzialności dziennikarza i jego rozmówcy. Jeżeli dziennikarz przekręci słowa swojego rozmówcy, można mu wytoczyć sprawę z powództwa cywilnego. Kodeks cywilny wystarczy tu w zupełności", mówi Media Cafe Polska Andrzej Karpowicz, adwokat z kancelarii Juris, specjalista od prawa prasowego i autorskiego, autor licznych książek na ten temat.
„Obecny kształt obowiązku autoryzacji jest zupełnie nieegzekwowalny. Dziennikarz jest zobowiązany przekazac tekst do autoryzacji, ale pod warunkiem, że zażąda tego osoba cytowana. Tyle tylko, że wiekszośc z rozmówców o takim uprawnieniu nie wie, a dziennikarz nie ma obowiazku o tym informować. A nawet jeśli ktoś zażada autotryzacji, dziennikarz tego nie zrobi, trudno udowodnic, że takie żadanie było do dzienikarza skierowane.
Dlatego najprostszym rozwiązaniem byłaby realna odpowiedzialność dziennikarza za prawidłowe przytoczenie słów, które usłyszał. Wtedy instytucja autoryzacji byłaby zbędna. Problem tylko w tym, że przy obecnym stanie sądownictwa odpowiedzialność dziennikarzy jest iluzoryczna, tak poprzez długotrwałość postępowań sądowych jak i przez wysokość kwot zasądzanych przez większość sądów - kwoty, które wydawnictwa traktuja jako koszty i to niewysokie", mówi Media Cafe Polska Maciej Ślusarek, adwokat z kancelarii Leśnodorski i Ślusarek.
> Jak to robią w innych krajach
„W USA nie ma żadnych reguł. Każdy dziennikarz decyduje sam. Dziennikarze korzystają z tej opcji w sytuacji, kiedy mają do czynienia z trudnym tematem. A i to, wysyłają wtedy tylko część a nie całość tekstu", mówi Media Cafe Polska Jeff Mignon z 5W Mignon-Media z Nowego Jorku.
„W Kanadzie nie ma żadnego obowiązku autoryzacji jakichkolwiek wypowiedzi", mówi Media Cafe Polska Jean-François Parent, dziennikarz „Magazine Affaires Plus".
„We Francji nie ma żadnych zapisów prawnych w tym zakresie i, prawdę mówiąc, nie wyobrażam sobie czegoś tak absurdalnego jak zmuszenie dziennikarza do autoryzowania swojego artykułu!", mówi Media Cafe Polska Dominique Lagarde, zastępczyni szefa działu zagranicznego francuskiego tygodnika „L'Express".
„W Belgii, nie ma ani takiego prawa, ani takiej praktyki. Zasada obowiązująca z naszym zawodzie jest prosta: dziennikarz powinien pracować rzetelnie i uczciwie, a więc powienien rzetelnie i uczciwie przekazywać myśl swojego rozmówcy. Myślę, że polska autoryzacja ma odwrotny skutek od zamierzonego, gdyż chroni rozmówcę a nie chroni czytelnika. To pole do nadużyć", mówi Media Cafe Polska Jacek Kuczkiewicz, szef działu zagranicznego belgijskiego dziennika „Le Soir".
Tag: Media Prasa
Komentarze
Kiedy rozmówcy mają nagrania,nie trzeba niczego autryzować,a jeśli spotkamy się w sądzie, mamy dowód.Proste i skuteczne.
Niestety, w obecnym klimacie politycznym nagrywanie rozmów kojarzy się z komisjami śledczymi i lwem ..bynajmniej nie tym z filmu "Madagaskar". Pozdrawiam :)
Poza tym, dlaczego dziennikarz powinien mieć możliwość opublikowania czekokolwiek i podpisania tego nazwiskiem X, jeśli dana osoba X zmieniła pogląd na daną sprawę, albo zwyczajnie nie chce, żeby pewne frazy opublikować? I dlatego raczej skłaniam się do autoryzowania wywiadów. Głównie ze względu na nieuczciwość niektórych (oczywiście nie wszystkich) dziennikarzy, którzy ze względu na charakter np. czasopisma, do którego piszą, muszą podmalowywać rzeczywistość.
"A co jeśli ktoś zmienił poglądy?" - no błagam... Jeśli jest się dorosłą osobą, legitymizującą się dowodem osobistym, mającą prawo do głosowania, płodzenia dzieci i kierowania pojazdami zagrażającymi życiu, to rozmawiając z dziennikarzem bierzemy odpowiedzialność za swoje słowa, bo rozmawiamy w pewnym sensie z wysłannikiem społeczeństwa.
Jestem dziennikarzem i jestem za likwidacją autoryzacji. Nie tylko dlatego, że nigdzie indziej takie prawo nie obowiązuje. Bez autoryzacji mniej jadu będzie się wylewać, bo ludzie rozmawiający z mediami będą czuli, że nie mają już gumki na ołówku, do wymazania niewygodnych treści. Bez autoryzacji także, społeczeństwo wreszcie pozna prawdę, a nie pomniczki jaki bohaterowie wywiadów sami sobie rzeźbią z treści. To wstyd, że coś takiego w ogóle istnieje.
A co jeśli dziennikarz przegina? A pogonić go w sądzie. Od tego mamy prawo cywilne, żeby z niego korzystać!